Okolice jeziora Como to nie tylko zapierające dech widoki i piękne zdjęcia, to także jedno z tych miejsc na świecie, gdzie w bardzo skuteczny sposób można wybić sobie z głowy iluzję, którą karmi nas dzisiejszy świat. Polecam doświadczać częściej takich sytuacji, w razie gdyby jeszcze ktoś z was miał wątpliwości z odpowiedzią na pytanie, czy jest szczęśliwym człowiekiem. Zaraz wam dokładniej wyjaśnię o co mi chodzi, ale wiedzcie, że ten wpis nie jest poświęcony podróżom nad jeziorem Como.
Taka sytuacja. Pewna niedziela. Rodzice i ich dziecko w wózku. Zaparkowani na równo przyciętej, wypielęgnowanej trawie, obok tabliczki z napisem: ,,Nie deptać trawników”. I nie żeby była to jakaś mała tabliczka. Każde, nawet mniej wprawne oko zdołałoby zauważyć komunikat. On zabawia dzidzię, a ona w swoim doprecyzowanym looku starannie układa na rzeczonej trawie piknik; równe rogaliki, dwa kieliszki z prosecco, jakieś mandarynki, aby nadać scenie nieco śródziemnomorskiego wyrazu. Jezioro Como w tle. Cyk, cyk. Wjeżdża jedna fota, potem druga i kolejna, i kolejna. Mamy to – jest bajka. Idealny piknik ląduje w dwóch torbach od żarcia na wynos. Jebs. Bufecik zebrany, lecimy dalej. Ona z nosem w telefonie, on pcha wózek z dzieckiem. Spacerują kilka metrów, po czym docierają do pomostu. To jest właśnie ten moment, gdy czas zaangażować ojca w kręcenie rozczulającej sceny, gdy ona spaceruje wzdłuż pomostu trzymając dziecko za rękę. Dobra, mamy to. Dziecko do wózka, ona w akcji przy nakładaniu filtrów na świeżo zapisaną scenkę. Ale, ale. Moment! To jest tak dobra miejscówka, że jeszcze warto zrobić zdjęcie z podrzucanym kapelusikiem. Spontaniczność jest w cenie. Jeden, drugi, dziesiąty. W końcu wyszło perfekcyjnie.
Wiecie co? Jest XXI wiek, a ja czuję się jak w prehistorii, oglądając w pięknych okolicznościach przyzwoitej Villi Melzi życie wśród dzikich zwierząt. Z całym szacunkiem dla dinozaurów i innych zwierząt, bo przynajmniej one w swoich zachowaniach kierowały się instynktem i naturalnością. To, czego byłam świadkiem nad Como jest przykładem tego, co ludzie tak chętnie serduszkują na Instagramie. Oczywiście nie backstage’u tylko wyidealizowanej wypadkowej tej całej parady klaunów. W postaci zdjęcia rzecz jasna.
A potem idziesz sobie na taki profil, bo bardzo nietrudno jest dzisiaj wyszukać ludzi w sieci. Nie od dziś wiemy, że nawet nie trzeba się wysilać i prosić o numer telefonu, bo przecież wszystko jest w zasięgu jednego kliknięcia. Znajduję i co widzę – prawie 30 tysięcy followersów na instagramie. Boom! Cześć, mów mi influencer.
Szczęśliwe i piękne życie. To jakie to? Z piknikiem, którego w rzeczywistości nie ma? Z udawaną spontanicznością podrzucania kapeluszy na pomoście i prowadzenia dziecka za rękę wcale nie dlatego, że ma się ochotę z nim na bliskość i wspólną chwilę? Jak dla mnie każdy człowiek jest wolny i może sobie robić co chce, ale piszę wam ten tekst z kilku powodów. Po pierwsze primo, gdybyście jeszcze kiedykolwiek zwątpili w to, że wasze życie wcale nie jest fajne, bo brakuje w nim właśnie takiego pozornego szczęścia, to w razie czego już dziś proponuję założyć pompę filtrująco- ssącą przed każdym wejściem na instagram. Mówię rzecz jasna o instagramie, bo właśnie tam, gdy człowiek za bardzo się zagalopuje dociera do bram piekieł bombonierkowych fotek mijających się z prawdą. Po drugie właśnie dlatego nie zamierzam być popularną blogerką z popularnym blogiem [uśmiech pod nosem]. Bo wiecie przecież, że ta popularność jest mierzona w liczbach lajków i followersów. 100 tysięcy robi wrażenie i jest główną pożywką dla wszystkich agencji marketingowych, dlatego tak ci wszyscy influencerzy poganiają się batem, rezygnując z własnego ja na rzecz darmowego obiadku w restauracji, która nawet nie jest dobra, czy namawiania ludzi do irracjonalnych zakupów rzeczy, które koniec końców są tylko kompulsywną zachcianką. Nie mówiąc już o podróżowaniu w niewygodnych kieckach.
Ale też rozgraniczajmy influencerów od blogerów, którzy na swój wizerunek pracowali latami, którzy do dziś piszą fajne teksty i nie uprawiają tej gargelady z płynem do płukania na tle wodospadów na Bali. Którzy nie wyparli się z własnych wartości dla szybkiej kasy.
Bo to o poczucie własnej wartości tutaj chodzi i życiu według własnych przekonań. Niby takie znane pojęcia, a jednak w praktyce rzadko stosowane. Ostatni nadmiar wolnego czasu sprawił, że dość sporo zastanawiałam się nad sobą, nad schematami moich zachowań i tym, co jest dla mnie w życiu ważne. Jestem ambitna i uparta, i powiem wam, że i ja miałam taki moment, gdzie nakręcałam się, że muszę pisać więcej, muszę robić lepsze zdjęcia, muszę, muszę, muszę…
Ja nic nie muszę.
To niebezpieczna pułapka, w którą łatwo wpaść, dlatego dałam sobie trzy szybkie i pomyślałam, że ja – Dominika tego wcale nie chcę. Podróżowania do miejsc, które dobrze się klikają, robienia tych samych zdjęć, które dobrze się klikają. Poza tym blogowanie zajmuje sporą część mojego życia; od zebrania materiału, przez jego opracowanie, zrobienie zdjęć, obróbki, publikacji, udostępniania w sieci. Wiem, że widoczny jest tylko efekt końcowy, ale za tym stoi cała masa roboty, zatem trudno żebym jeszcze się na sobie wyżywała i poganiała biczem. Jadę tam gdzie mam ochotę, publikuję to na co mam ochotę, bo sprawia mi to zwyczajnie radość, że mogę się tym z wami podzielić. Udostępniam tylko to, co chcę udostępnić, bo to że ktoś coś tworzy w internecie nie oznacza, że ma z tym internetem spać w jednym łóżku.
Nie potrafię kupić lodów z budki, którą oblepiają zdjęcia kebaba tylko po to żeby pstryknąć idylliczny widoczek z Como w tle, wolę jechać na zadupie i tam zjeść takie ciastko, którego smak pamiętam do dziś. A potem wam o tym napisać, że warto było zrobić te kilka kilometrów więcej. Nie potrafię ustawić się w kolejce żeby zrobić takie samo zdjęcie, jak 30 innych osób przede mną, dlatego i tu czasami zabieram was na jakieś mniejsze zadupie, gdzie dzieje się włoskie życie. Nie potrafię przez 3 godziny przygotowywać śniadania, układać poziomek na naleśnikach w jakimś luks hotelu z katedrą we Florencji w tle, tylko po to żeby trzasnąć zdjęcie i napisać Subiektywny przewodnik po Florencji na jeden dzień. Doba każdego człowieka trwa 24h, więc nie wiem czy 5-godzinne układanie poziomek dla jednego zdjęcia pozwala mi na nacieszenie się miastem, w taki sposób, że cokolwiek w nim zobaczę. Tak sądzę.
Jestem wdzięczna, że Italia i Mediolan nauczyły mnie dostrzegania szczegółów w każdej podróży, przeżywania chwili. Że załączył mi się ten ogromny apetyt na Polskę, bo dzisiaj widzę ją w zupełnie innych barwach niż kiedyś, gdy chciałam podbić świat zagranicznymi wakacjami OL INKLUZIW. To jest dobre, to jest moje. I co najważniejsze, tam jestem ja.
Dominika
A teraz czas na Ciebie!
Uważasz, że to przydatny wpis? Będzie mi miło, jeśli go udostępnisz!
Brak komentarzy